Właściwie dziwię się, że nie czytamy w gazetach o fatwie, którą obłożono twórców tego filmu – cóż, może odpowiednie instancje jeszcze nie oglądały…
Widzieliście to, Szanowni Państwo? Poniżej zajawka:
Nie widzieliście? Warto.
Rzecz dotyczy rodzenia się fundamentalizmów i terroryzmu. Czarna komedia. Uwaga, streszczam (ostrzeżenie dla tych, którzy nie lubią wiedzieć czegokolwiek o filmie, nim go nie obejrzą): czterech mieszkających w Wielkiej Brytanii muzułmanów postanawia zostać szahidami. Chcą być jeszcze radykalniejsi niż ci skrajnie radykalni. „To my jesteśmy prawdziwymi szahidami”. Rywalizują w wygłaszaniu zawadiackich deklaracji o swojej odwadze, krwiożerczości i nienawiści do niewiernych. Widzimy życie rodzinne jednego z nich – piękna i fajna żona, kochający synek. A w rodzinie ciągle powtarzane opowieści o misji taty i męża. Nawet opowiadana przez bohatera filmu historia „Króla lwa” staje się opowieścią o dżihadzie. Wszystko zmierza niestety do nieuchronnie złego końca…
Dlaczego postanowiłem o tym napisać? Dlatego, że myślę, że tę historię można przeczytać także jako opowieść o mężczyznach, zapominając o kulturowej otoczce. Albo – wykorzystać tę niby odległą otoczkę do zobaczenia, w jakich pułapkach stereotypów i ról społecznych sami grzęźniemy.
Trudno jest się identyfikować z dwójką bohaterów dość przerysowanych – idiotą, którego ograniczenie jest aż śmieszne i prowadzi do serii mniej lub bardziej tragicznych nieporozumień, oraz radykałem, stale rozwścieczonym i sfrustrowanym. Jednak dość łatwo zobaczyć człowieka w trzecim z bohaterów – kolesiu rodzinnym, troskliwym, wyznającym jakieś ideały i starającym się je zrealizować. Odjazdowa, daleka naszej codzienności terrorystyczno-dewocyjna atmosfera rozmów rodzinnych pozwala zobaczyć, jak bardzo nie ma znaczenia temat, na który rozmawiamy, a jak ważny jest przekaz międzypokoleniowy i wpasowywanie się we wzorzec. Największe wrażenie zrobiły na mnie rozmowy męża i żony, całej rodziny i ojca i syna. W rozmowach kochającej się pary temat zamachów i zabijania stanowi tylko wypełnienie dla przeświadczenia (jakże nam znajomego), że rolą mężczyzny jest działać, wyznaczać sobie ideały, być gotowym do poświęceń na ich rzecz, być reprezentantem domu w świecie. Rozmowy małżonków o dżihadzie są słodkie. On snuje rozbrajająco naiwne plany, ona patrzy na niego z uznaniem i wspiera ciepłym słowem. Knucie i na przykład sprytne wykiwanie policji szukającej tego mężczyzny zdaje się tylko podnosić napięcie erotyczne w parze – on pokazuje jej, jak brawurowo i bezczelnie radzi sobie ze „złymi”, ona podchwytuje grę. Podobnie sceny między ojcem i synem – ojciec jest zaangażowany emocjonalnie, stara się przekazać synowi swoje wartości, wytłumaczyć mu świat. Widać, jaki jest poruszony. A jednocześnie absurdalność treści, które oferuje dziecku, umożliwia nam dostrzeżenie, że to nie o treść chodzi.
I tutaj pojawia się coś ciekawego. Mianowicie – mimo zawartego w nim uogólnienia, wydaje mi się uzasadnione zdanie, że nasza kultura uczy nas, że ciepło, troska, bliskość z zasady prowadzą nas ku „dobremu”, czymkolwiek to dobre jest. A film Four Lions pokazuje co innego – że przynajmniej część tej rodzinnej formy to tylko opakowanie, które samo w sobie nie niesie wartości. Że w tę formę wlać można (choćby nieświadomie) śmiercionośny przekaz. Że być może pojęcie „wartości rodzinnych” jest nieco mylące, ponieważ w rzeczywistości nie niesie ze sobą konkretnych wartości, ale raczej ułatwia identyfikację z rodzicami i w tym sensie może przyczyniać się do przejmowania ich systemu wartości przez dzieci.
Michał Czernuszczyk – psycholog, certyfikowany psychoterapeuta, superwizor PTP