Monodram, w którym występuje Sonia Bohosiewicz, nie jest w najmniejszym stopniu zbliżony do tego, czego można się spodziewać po tytule. To ugłośnione fragmenty dialogu wewnętrznego kobiety, która w wieku trzydziestu dziewięciu lat jest od trzech lat przykuta do łóżka, uwięziona w swoim sparaliżowanym ciele, bez kontaktu ze światem. Dostęp do jej myśli pozwala widzowi poczuć namiastkę jej bólu i straty.
Jednym z bardziej poruszających momentów to ten, w którym bohaterka wylicza wszystkie rzeczy, których nie może robić – błahe i wzniosłe, ważne i bez znaczenia, takie, które robi się razem i te, które się dzieją w samotności. Ta lista się nie kończy, bo jedyną rzeczą, która jej pozostała jest myślenie.
Ta sztuka atakuje, coś co większość ludzi bezwiednie bardzo pielęgnuje – niemyślenie o śmierci i chorobie, zwłaszcza takiej, która czyni niepełnosprawnym i zależnym od innych. Słowa, które padają ze sceny, o tym, że to się może wydarzyć każdemu, wydają się banalne. A jednak trafiają w sedno. Te słowa przypominają fakt, że ludzka kontrola jest bardzo ograniczona, choć tak często ulegamy złudzeniu panowania nad swoim życiem.
W psychoterapii nieco częściej niż w innych okolicznościach ludzie konfrontują się ze swoimi lękami egzystencjalnymi i oswajają je. W efekcie stają twarzą w twarz z wiedzą, że umrą. I ta wiedza ich nie zabija.