Wielokrotnie podczas rozmów terapeutycznych przychodzi mi na myśl książka Judith Viorst „To, co musimy utracić”. Dzieje się tak na tyle często, iż jestem skłonna ostrożnie założyć, że autorka proponuje w niej dość uniwersalną perspektywę patrzenia na życie. Jest to mianowicie widzenie życia jako, mówiąc w skrócie, rozwoju, który się dzieje poprzez kolejne straty. Pierwszą stratą jest opuszczenie łona matki, nieuchronne, żeby się w ogóle narodzić. Gratyfikacja, jaką jest rozwój, przejście do kolejnego etapu, zawsze oznacza jakąś stratę – czasem jest to strata pewnej iluzji na temat siebie i świata. We wstępie do swojej książki autorka pisze o tym tak:
Doświadczamy jej [straty] nie tylko na skutek śmierci, ale także wtedy, gdy opuszczamy kogoś lub gdy ktoś nas opuszcza, gdy zmieniamy się, gdy rezygnujemy z czegoś, gdy idziemy dalej, zostawiając coś za sobą. Nasze straty obejmują nie tylko rozłąkę i odejście od tych, których kochamy lecz także świadomą i nieświadomą utratę romantycznych marzeń, niemożliwych do spełnienia oczekiwań, złudzeń dotyczących własnej wolności i władzy, iluzji bezpieczeństwa, a także utratę własnego, dawniejszego „ja”(…).
Także i ja (…) przypatrywałam się wszystkim naszym stratom. Stratom trwającym całe życie. Stratom koniecznym. Stratom, z którymi musimy się zmierzyć, gdy stają przed nami fakty, od których nie sposób uciec:
- jak to, że nasza matka niebawem nas opuści i my ją opuścimy;
- jak to, że jej miłość nigdy nie może w całości należeć do nas;
- jak to, że jeśli coś nas boli, nie zawsze wystarczy pocałować i podmuchać, żeby było lepiej;
- jak to, że w świecie jesteśmy zasadniczo zdani wyłącznie na siebie;
- jak to, że będziemy musieli zaakceptować – w sobie i innych – to, że miłość się miesza z nienawiścią, a dobro ze złem;
- jak to, że żadna córeczka, nawet gdyby była mądrą, śliczną i czarującą dziewczynką, nigdy nie będzie mogła wyjść za mąż za swojego tatusia;
- jak to, że nasze możliwości dławią anatomia i poczucie winy;
- że żaden ludzki związek nie jest wolny od ułomności;
- że nasz pobyt na tej planecie jest nieubłaganie nietrwały;
- że jesteśmy całkowicie bezsilni, chcąc ochronić siebie i innych przed tym, co musimy utracić.
O dziwo, lektura książki „To, co musimy utracić” przynosi ulgę. Pozwala poczuć się lżej w konsekwencji uznania swoich ograniczeń w zakresie możliwości, kontroli, gotowości do miłości i doświadczania nienawiści. Autorka pochyla się nad rozmaitymi aspektami życia i rozwoju, zatrzymując się przy jego kolejnych, uniwersalnych etapach. To, co się w nich dzieje, jest poddane analizie zarówno z perspektywy rozwoju człowieka, psychologii, jak i kultury. I jest to wszystko opisane w szczególny sposób – taki, że lektura staje się czymś niezwykle intymnym.