W sobotnio-niedzielnym Magazynie Gazety Wyborczej (z 26-27 października 2013) Tomasz Stawiszyński w tekście Nim sięgniesz po telefon do psychiatry pisze:
Od najmłodszych lat wpaja mi się pewnego rodzaju zachowania, ale też oczekuje się ode mnie konkretnych reakcji. Uczy się mnie cieszyć, smucić, wstydzić się, denerwować, kochać, lubić, złościć się, przyjaźnić czy nienawidzić. (…) Nigdy zatem, nawet w chwilach największej samotności, nie mam bezpośredniego dostępu do moich „naturalnych” czy „autentycznych” uczuć, bo nic takiego nie istnieje – zawsze jest ze mną kultura, ten złożony system, dzięki któremu i za pośrednictwem którego jestem w stanie w ogóle zdefiniować swoje położenie w świecie. W tym celu kultura dostarcza mi rozmaitych opowieści [podkreślenie w oryginale – M.Cz.], które porządkują strumień doświadczeń i układają go w przejrzystą strukturę.
Wywodzi z tego tezę – powołując się na prace Evy Illouz, izraelskiej socjolog – że „tożsamość współczesnego mieszkańca zachodniej kultury (…) ukształtowała ponad wszystko jedna podstawowa opowieść, a mianowicie opowieść terapeutyczna.” Autor konkluduje:
Przeżywając ciężkie doświadczenie i odruchowo sięgając do internetu, żeby znaleźć telefon do psychoterapeuty, który pomoąe nam się z nim uporać, warto się zatem zastanowić, czy przypadkiem nie wpadamy właśnie w te sprytnie ustawione sidła terapeutycznej opowieści. Opowieści, która najpierw definiuje pewne przeżycia jako niepożądane i wymagające „przepracowania”, a następnie dostarcza środków, żeby ten upragniony cel zrealizować.
Cóż, wszyscy, którzy znają pojęcie sideł, wiedzą, że sidła nie ustawiają się same – jest jakiś myśliwy, ewentualnie kłusownik, który zdecydował się je zastawić. I że sidła raczej nie są ustawiane z myślą o dobru tego, kto się w nie łapie. Można się domyślać (autor nie formułuje tego wprost), że tym kłusownikiem jest psychoterapeuta, ofiarą – pacjent, a celem zastawienia sideł – wykorzystanie pacjenta przez terapeutę. Mocny zarzut, który nie powinien zostać bez odpowiedzi.
Wywodzenie ze słów Illouz tezy o tym, że naturalne uczucia nie istnieją, jest nadużyciem. Owszem, kultura może ograniczać/uniemożliwiać nam dostęp do nich, a także warunkować sposoby, w jakie jesteśmy je w stanie sobie uświadamiać i komunikować. Natomiast wyraźne odwołania, obecne w tekstach izraelskiej socjolog, do neuropsychologii (np. prac Antoniego Damasio) nie pozwalają pominąć faktu, że na poziomie neurobiologicznym emocje istnieją i są głęboko, ewolucyjnie wpisane w nasze istnienie.
Szczególnie nowe prace Jaaka Pankseppa (np. artykuł What is an emotional feeling? Lessons about affective origins from cross-species neuroscience, opublikowana w piśmie „Motivation & Emotion”, 2012, Vol. 36) dowodzą istnienia biologicznych korzeni afektów. W pismach Pankseppa można znaleźć termin BrainMind (lub MindBrain, stosowany zamiennie w zależności od kontekstu), który wyraża nierozerwalny związek doświadczeń umysłowych z mózgiem i układem nerwowym.
W kontraście do ujęcia proponowanego przez neuropsychologów, a obecnie reprezentowanego przez Pankseppa, twierdzenie Stawiszyńskiego wydaje się kłaść zbyt duży nacisk na czynniki kulturowe, sprowadzając cierpienie psychiczne do nadprodukcji pojęciowej. Myślę, że takie myślenie może walnie przyczyniać się do dewaluowania realności bólu psychicznego, a także wpisywać się w nurt traktowania na przykład depresji jako słabości, na którą odpowiedzią jest raczej tania porada w rodzaju „Weź się w garść.”, niż zachęta do zwrócenia się po poradę do specjalisty.
Rozumiem (mam nadzieję przynajmniej), że intencją autora jest ochrona potencjalnych pacjentów przed sidłami psychoterapeutów i psychiatrów, ale zniechęcanie do „telefonu do psychiatry” w odniesieniu do zestawienia faktów, że sama depresja dotyka ok. 10% populacji, a z psychoterapii korzysta najwyżej parę procent mieszkańców dużych aglomeracji, wydaje mi się po prostu szkodliwe.